wspomnienia

zeszyty_tlumackie_logo 
[ Zeszyty Tłumackie, (I – VI 2006r) ZESZYT Nr 1(37)

Historia Rodziny Józefa Dombka

Moi Rodzice, Rodzeństwo i ja

Dziadkowie po stronie Matki -Albin Olszewski i Maria z Szartlów Olszewska -pochodzili z kresowej szlachty na Wschodzie, ale majątku już nie posiadali, gdyż Rodzicom Dziadka skonfiskowano ziemię za udział w powstaniu styczniowym, a Ojciec Babki w hulankach. Matka moja Bronisława z Olszewskich – Dombek była córką Albina Olszewskiego, administratora folwarków. W domu było 5 dzieci i jeszcze kuzynka, sierota. Miała dwóch braci – Zygmunta i Albina, siostrę starszą Helenę, później żonę Adolfa Czerwenki i młodszą Julię, żonę Grzegorza Stefańca. W rodzinnym domu nie przelewało się. Zgodnie z tradycją tamtych czasów, do szkoły uczęszczali tylko dwaj synowie. Córki uczył pisać, czytać i liczyć nauczyciel z sąsiedniej wioski, bo w tej wsi szkoły nie było.

Matka przystojna, postawna, zgrabna brunetka była zdolna i bardzo chętna do nauki. Chciała uczyć się dalej i dlatego też nauczyciel zaproponował Rodzicom, że wraz ze swoją siostrą będzie uczył Bronię, przygotowując ją do seminarium nauczycielskiego. Zaproponował też że zrobi to bezinteresownie. Rodzice jednak nie skorzystali z tej propozycji, wychodząc z założenia, że dziewczynie nauka nie jest potrzebna bo i tak znajdzie męża. Bronia była jednak dość uparta. Skoro nie pozwolono jej pójść do szkoły, wymusiła na rodzicach, że pójdzie do Czerniowiec (duże miasto w okolicy), gdzie był dobry krawiec i tam będzie się uczyć krawiectwa. O tym, jak tam dotarła, gdzie i jak mieszkała, nie wiem. Przyjął ją krawiec, który zatrudniał zresztą więcej dziewcząt. I tak zaczęła się jej „nauka” polegająca głównie na pracy fizycznej, czyli sprzątaniu, myciu itp. Nie wiem, jak długo Bronia pracowała u krawca, wiem tylko, że sama z tej nauki zrezygnowała, wróciła do domu, wyprosiła u Matki kupienie maszyny do szycia „Singer” i rozpoczęła samodzielne krawiectwo, szyjąc dla ludzi ze wsi, i z najbliższego otoczenia. Widocznie radziła sobie z tym dobrze, bo „pani” ze dworu wezwała ją raz do siebie i zaproponowała uszycie sukienki. Próba wypadła pomyślnie.

Od tej pory Bronia stała się krawcową właścicielek dworu i była kolejno angażowana, przewożona z dworu, do dworu wraz z maszyną, a do rodzinnego domu prawie nie docierała. „Panie” sprowadzały niemieckie żurnale z Wiednia i tłumaczyły Broni tekst na język polski. Wykonywała ona najtrudniejsze i najwymyślniejsze bluzki, spódnice i suknie, a także kapelusze, które były wtedy dosyć wymyślne! Jeżeli w którymś z dworów zanosiło się na zamążpójście córki, to oczywiście pobyt Broni w danym dworze trwał nawet i kilka miesięcy. Oprócz sukni ślubnej i szeregu innych trzeba było przygotować wyprawę dla panny młodej – bieliznę osobistą, stołową i pościelową. Wszystko było ręcznie haftowane, bo Bronia nauczyła się i tej sztuki.

Po latach o rękę Broni poprosił nauczyciel z innej sąsiedniej wsi, cieszący się zresztą jej wzajemnością. Wtedy jednak konkurował także do jej ręki Józef Dombek, żandarm austryjacki, Czech, który Broni specjalnie nie pociągał. Zawyrokowali tym razem rodzice: „nauczyciel to żadna partia, żandarm ma stanowisko rządowe, więc też gwarancję zapewnionego bytu”. I Bronia wyszła za Józefa – „Pepcia”. Nawiasem mówiąc, nigdy w życiu nie usłyszałam jej skargi. Stanęła u jego boku jako żona a potem matka ich dzieci. Urodziła ich sześcioro, a wychowała troje, tzn. najstarszego syna Mariana i najmłodszą z dzieci Janinę. Maniusia – jedno ze średnich dzieci, zmarło w 8-ym roku życia na szkarlatynę z dyfterytem. W tym czasie była to bardzo groźna choroba dziecięca, na którą nie znano jeszcze lekarstwa. Śmierć tego dziecka przeżyła moja Matka bardzo silnie. Do końca życia często o niej wspominała, a duży portret Maniusi wisiał cały czas w pokoju Rodziców. Po wojnie przewieźli go na Ziemie Odzyskane, a teraz jest jeszcze w domu w Radzyminie. Trójka innych dzieci to: dwoje bliźniąt, które zmarły tuż po, urodzeniu i jedna dziewczynka 6 – tygodniowa, zdrowa dobrze rozwijająca się, ale „zmarnowana” przez Ojca jak to określała Matka, który wymógł na Matce wyjazd do kolegi na imieniny, a dziecko zostało pod opieką dziewczyny. Ta bawiąc się w łapankę ze znajomym żandarmem i trzymając dziecko na rękach potknęła się, a dziecko wypadło na ziemię. O śmierci tego dziecka nie lubiła Matka mówić, bo był to Jej żywy wyrzut sumienia. Nigdy przez całe życie nie słyszałam ani razu słowa wyrzutu Matki na ten temat pod adresem Ojca. Po prostu nie ruszali tej sprawy.

Ojciec jako żandarm przesuwany był z posterunku na posterunek. Awansował szybko, był „żandarmem z urodzenia” jak Go ktoś nazwał. Bystry, spostrzegawczy, szybko orientował się, przewidywał i umiał wnioskować. Wymagał wiele od podwładnych, ale i od siebie, był bardzo zdyscyplinowany i obowiązkowy. Opowiadał nieraz już po przejściu na emeryturę o kontrolach podwładnych żandarmów, które przeprowadzał jako komendant, a potem wachmistrz posterunku. Żandarm wysłany na służbę miał określoną długą trasę z dokładnym oznaczeniem czasu i miejsca, do których miał dotrzeć. Było to zawsze obejście kilku sąsiednich wsi. Ojciec wybierał na kontrolę, jak mówił – najbardziej psią pogodę, pluchę, mróz, zadymkę – a chodziło się tylko pieszo! Wiedział, że w takim dniu warto kontrolować, bo na pewno coś wyłapie! Jako komendant pracował w Niżniowie, miasteczku nad Dniestrem, potem w Tłumaczu, powiatowym miasteczku niedaleko Stanisławowa. Z pochodzenia był Czechem, urodzonym w Hranicach, ale pozostał w Polsce przyjmując obywatelstwo polskie. Jako młody, 17 -letni chłopak wstąpił do żandarmerii, wyjechał z domu i już nigdy do niego nie powrócił. Miał żal do rodziców za wyrządzoną mu krzywdę. Rodzice jego byli majętni, mieli 2 – piętrową kamienicę i duży dobrze prosperujący warsztat masarski. Mieli dwoje dzieci, wszystko zapisali w posagu córce. Ojciec dostał tylko 12 tysięcy koron czeskich i czuł się tym bardzo pokrzywdzony. Nigdy już do rodziny nie jeździł, nie utrzymywał żadnych kontaktów ( nawet listowych ) i nigdy o rodzinie nie wspominał. Nie istniała dla niego.

Po przeniesieniu na posterunek w Tłumaczu zaczął – jak mówił potem – przekształcać się w rolnika. Za otrzymane od rodziców pieniądze kupił 32 hektary nieużytków we wsi Olesza, odległej o 6 km od Tłumacza. Nazywały się te nieużytki w języku mieszkańców wsi „czartowe hory” ( czarcie góry). Wyśmiewali się z Ojca wszyscy, mówiąc że utopił pieniądze w tym pustkowiu, bo nikt nie mógł dopatrzeć się jakiegoś sensu w tym, co zrobił.Na wiosnę Ojciec kupił stado owiec, zatrudnił dwóch owczarzy, którzy wypasali je przez lato, stado się powiększało. Młode kilkutygodniowe jagnięta sprzedawano na rzeź, bo z tej kędzierzawej, delikatnej skórki wyrabiano „krymki”. Stado dorosłe sprzedawał Ojciec w jesieni, a na wiosnę historia powtarzała się. Trwało to kilka lat. Równocześnie zaczął dokupywać ziemię, ilekroć ktoś z wieśniaków w sąsiedztwie sprzedawał. Posiadłość rosła. I Ojciec rozpoczął budowę domu i budynków gospodarczych. Planował już przejście na emeryturę i zamieszkanie na wsi. Miejsce, gdzie się osiedlił ( te czarcie góry) leżały na terenie Oleszy, ale wśród pól, w odległości 3 km od wsi. Z dochodów rolnych, bo i te nieużytki częściowo przemienił w ziemię uprawną, dokupował każdą sprzedawaną w sąsiedztwie „skibę” i w ten sposób doszedł do około 100 hektarów. Przez całe życie oboje z Matką pracowali bardzo ciężko, chociaż była już i służba i najemnicy. Żyli bardzo oszczędnie, Ojciec uchodził za sknerę, nie lubił rzeczywiście niczego nikomu prezentować, mówiąc twardo, że jemu nic w tym życiu nie przyszło łatwo. Matka chciała i umiała się podzielić z tymi z rodziny, którzy potrzebowali tej pomocy, czy wesprzeć też i obcych. Bywały o to w domu często przykre sprzeczki. Ponieważ Ojciec zerwał ze swoją rodziną, nie chciał też utrzymywać żadnych stosunków z rodziną Matki -też okazja do częstych nieporozumień. U nas prawie nikt z rodziny nie bywał. Tolerował tylko co jakiś czas pobyt Jadwisi Drohomireckiej (obecnie Srokowej), ciotecznej siostry Mamy, która przyjeżdżała, aby nas obszyć, bo Matka nie miała na to czasu. W tym czasie przybywało u nas w domu w okresie ferii i wakacji troje sierot. Była to Wania, Adaś i Franek Gawęda z Isakowa. Rodzice ich zostali zabici w czasie I wojny światowej. Był jeszcze najmniejszy kilkumiesięczny chłopczyk Tadzio oddany przez gminę do ochronki pod opiekę zakonnic. Ponieważ ojciec tych sierot był żandarmem, memu Ojcu, jako byłemu żandarmowi, przekazał sąd opiekę nad sierotami. Dzieci miały zapomogę społeczną, którą Ojciec dysponował wyliczając się. Wania była w bursie w Stanisławowie i chodziła do seminarium, obaj chłopcy mieszkali w bursie w Tłumaczu i chodzili do gimnazjum. Kiedy Wania poszła na posadę nauczycielską, już sama zajęła się braćmi. Adaś został lekarzem, Franek inżynierem, a Tadzio zginął w czasie II wojny światowej.

Gospodarstwo Ojca położone było bardzo malowniczo Z trzech stron otaczały je nasze pola uprawne, a z czwartej, w odległości 150m. rozpościerał się duży las. Budynki rozplanowano na przełęczy 2 wzgórz (te „czarcie skały”). Jedno z nich nazwałam podobno jako 5 – letnie dziecko „jasną górą”. Użyłam tego określenia odpowiadając Matce na pytanie: „na której górze byłaś?” – „na jasnej”, bo ta była skalista, nie porośnięta i jaśniały sterczące głazy. Różniła się kolorem od drugiej, pokrytej zielenią. Nazwa przyjęła się. Spod tego drugiego wzgórza wypływało źródełko pięknej czystej wody, bardzo zimnej nawet w największe upały i nie zamarzającej w największe mrozy. Strumyk z tego źródełka płynął na przestrzeni 200 m. i znikał w otworze – leju przy zabudowaniach. Przy nim prowadziła nasza droga prywatna wysadzana 30 czereśniami i łącząca nas z drogą publiczną do Tłumacza.

W domu były 3 pokoje, kuchnia i spiżarnia. Wejście do sadu prowadziło przez przedpokój i werandę, a na podwórze wychodziło się przez dużą sień i tzw. galerię. Tam upłynęło mi moje dzieciństwo! Brat – Marian – starszy ode mnie o 10 lat uczęszczał do gimnazjum w Tłumaczu, mieszkając na stancji. Tam w 1918 r. zdał maturę zapisując się na prawo we Lwowie. Ale Ojciec chciał już jego pomocy w rozrastającym się gospodarstwie, zaproponował mu pozostanie w domu, obiecał, że wszystko, co posiada, podzieli na 2 części – jego i moją. Natomiast to, co będą odtąd sprzedawać z pola, będzie w dwóch częściach należało do niego, a trzecia część będzie moja, bo ja pójdę na studia i będą z tym związane wydatki. Tak zostało. Brat ożenił się z nauczycielką z Oleszy, Jadwigą Kluczewską. Ja – Olga Janina – miałam to pierwsze imię wpisane przez pomyłkę w metryce i przez całe życie musiałam być urzędowo Olgą, ale w użyciu codziennym byłam Janiną i hasałam beztrosko po polu, łące i lesie. Wynosiłam Ojcu w pole drugie śniadanie i podwieczorek, obowiązkowo zjadałam też swoje posiłki razem z Nim. Bardzo lubiłam konie i one mnie. Znałyśmy się doskonale. Kiedy w polu czy w stajni usłyszały mój głos, rżały cichutko, oglądając się, czy niosę cukier i delikatnie brały go wargami z mojej małej rączki. Lubiłam patrzeć w ich oczy, a największym szczęściem było powożenie kiedy Ojciec oddawał mi na chwilę lejce. W roku 1914 wybuchła I wojna światowa. Z relacji Rodziców wiem, w czasie przesuwania się frontu ewakuowano nas przymusowo i pod eskortą żołnierzy musieliśmy w ciągu dwóch godzin opuścić dom. Krowy odpędził służący do wsi, aby zaopiekowali się nimi gospodarze, bo Olesza nie podlegała ewakuacji, konie zaprzęgnięto do 2 wozów, na które załadowano co udało się „chwycić” i zmieścić z rzeczy i prowiantu. Psy podwórzowe spuszczone poszły za wozami, a kotkę – weterankę, zwaną „babcia”, rówieśnicę brata, wzięto do worka – inne koty zostały. Razem ze służbą wyjechaliśmy we wskazanym kierunku – całe mienie domowe zostało.

Zbliżający się front zatrzymał naszą eskapadę po jednym dniu drogi. W trzecim dniu już front tak się przesunął, że wróciliśmy ze swojej wyprawy, ale już nie do domu, bo ten razem ze wszystkimi zabudowaniami nie istniał. Były tylko kikuty i gruzy, a z rzeczy pozostały jedynie szczątki. Zamieszkaliśmy w wynajętej chacie, w Oleszy i stamtąd Rodzice codziennie jeździli ze służbą do pracy na roli i przy odbudowie rozbitego gospodarstwa. Z tego okresu zapamiętałam niewiele, ale jedną ciekawostką byliśmy wszyscy zadziwieni i nikt mi właściwie dotąd tej sprawy nie wyjaśnił. Otóż wspomniana kotka – „babcia” przewieziona w obie strony w worku, zamieszkała razem z nami w wynajętej chacie w Oleszy. Po kilku dniach kotka nie wróciła na noc do domu. Byliśmy pewni, że po prostu zabłąkała się we wsi i przepadła. Bolałam nad tym mocno po dziecięcemu, bo to była moja ulubienica i towarzyszka zabaw. Na drugi dzień, rano Ojciec pojechał jak zwykle na swoje gospodarstwo i kiedy przechodził obok rozbitego domu, w którym sterczał tylko kikut chlebowego pieca, usłyszał radosne miauczenie, a w czarnych czeluściach błyszczały roziskrzone oczy „babci”. Jak trafiła do rozbitego domu z odległości prawie 3 km, pozostało tajemnicą. Nie zabrał już jej Ojciec do wsi, tylko codziennie rano brał dla niej „prowiant”. Towarzyszyła przez cały dzień Ojcu i Matce w ich pracy, a na noc wracała do swego pieca. Po roku zamieszkała z nami w nowym domu. W podzięce Bogu za przeżycie wojny i szczęśliwy powrót do domu wznieśli potem Rodzice ogromny krzyż z największego dębu – nasiennika z własnego lasu – około 15 m. wysokości i zakopali go na wzgórzu, spod którego wypływało źródełko, a górętę odtąd nazywano „pod krzyżem”. Stał jeszcze mocny w 1945 roku kiedy zmuszeni opuszczaliśmy te strony. Inną – późniejszą nieco pamiątką po Rodzicach była kaplica, wzniesiona przy wjedzie z naszej prywatnej drogi na publiczną. Kaplicę tę zaplanowała i jej budowę zrealizowała Matka. Przez kilka lat uprawiała spore zagony cebuli i z uskładanych pieniędzy wybudowała kaplicę. Kiedy w parę lat po repatriacji na Zachód, pewien znajomy odwiedził tamte strony i przejeżdżał koło naszego pola, stwierdził, że już nie było śladu, ani krzyża i kaplicy, ani budynków, które przeniesiono do wsi przy zakładaniu nowego kołchozu. Tylko strumyk ze źródełka szemrał jak dawniej! Gdy mieszkaliśmy jeszcze w wynajętej chacie w Oleszy rozpoczęłam naukę. Szkoła nie była czynna, więc uczył mnie syn znajomych, uczeń IV klasy gimnazjum. Potem gdy przeprowadziliśmy się do odbudowanego domu kontynuowała moją edukację kuzynka gajowego, młodziutka dziewczyna Bińcia. Po dwóch latach takiej sporadycznej nauki umieszczono mnie na stancji w Tłumaczu i poszłam do IV klasy. Po roku zdałam do gimnazjum. Było to gimnazjum męskie, dziewczęta uczęszczały jako hospitantki, tzn. wolno nam było przychodzić na lekcje, ale nikt się nami nie interesował. Co pół roku miałyśmy egzamin z przerobionego materiału ze wszystkich przedmiotów. W ten sposób ukończyłam II klasę gimnazjum, a do III klasy zapisała mnie Matka do S. S. Urszulanek w Stanisławowie, odległym od nas o około 50 km. Mieszkałam tam w internacie i w 1928 r. zdałam maturę. Pobyt w tej szkole wspominam jako coś bardzo miłego. Dużo zyskałam nie tylko wychowawczo ale i umysłowo. Szkoła była prywatna, miała bardzo dobrych nauczycieli świeckich jak i zakonnych, a poziom musiał być zawsze wysoki, bo co roku kontrolowano go skrupulatnie w czasie wizytacji, gdyż od wyników zależało utrzymanie przez szkołę tzw. praw szkoły państwowej. Wiele wiadomości z tej szkoły przetrwało w mojej głowie przez długie lata. Dużo, dużo później, kiedy już moje dzieci były w szkole średniej, mogłam im pomóc w matematyce, łacinie, co zawsze wzbudzało ich podziw. Wyjazd z internatu do domu dozwolony był tylko raz w miesiącu, a w pozostałe niedziele można było mieć przepustkę na popołudnie, o ile ktoś z rodziców miejscowych koleżanek przyszedł zaprosić. W każdą niedzielę zabierała mnie p. Zającowa, matka zaprzyjaźnionej ze mną Zosi. Od III klasy udzielałam już korepetycji koleżankom z klasy lub młodszym z matematyki, którą bardzo lubiłam. Wybierałam się na matematykę na studia, później zamierzałam pójść na medycynę, bo i ta dziedzina mnie interesowała, ale po głębszym zastanowieniu przeraziłam się odpowiedzialności za zdrowie i życie człowieka. Zdecydowałam, że pójdę na wydział humanistyczny, tylko przedmiot był nie zdecydowany. Tak pojechałam do Lwowa, aby zapisać się na Uniwersytet J. Kazimierza. Przedmiotu wybranego jeszcze nie miałam. Kiedy stanęłam w kolejce do zapisu, nawiązałam rozmowę z 3 dziewczętami – koleżankami z jednej klasy lwowskiego gimnazjum. Wszystkie szły na polonistykę i ja dołączyłam do nich jako czwarta. Ta spotkana trójka to Zosia Rokossowska, Myszka Bilwin i Basia Krukierek. Nawiązana wtedy znajomość przerodziła się w bardzo serdeczną przyjaźń, która przetrwała do dziś. Uczyłyśmy się wspólnie, a z Zosią mieszkałyśmy razem przez całe studia, razem wędrowałyśmy w czasie wakacji z plecakiem po Bieszczadach i Tatrach. Wspólnie od początku I roku pracowałyśmy w Akademickim Kole Misyjnym, w Towarzystwie Walki z Gruźlicą i w Sodalicji Mariańskiej. Miłe to były czasy i niezapomniane!

Najmocniej wryła mi się w pamięć praca w Towarzystwie Walki z Gruźlicą. Chodziłyśmy po peryferiach Lwowa, wyszukując ludzi żyjących w nędzy i chorych, po to aby PCK mógł objąć ich opieką. Dużo było tej nędzy, widziałam wstrząsające obrazy, przeżywałam to wszystko bardzo! Może ta zbyt intensywna praca społeczna, (rzeczywiście chodziłam wiele, wyszukując i odwiedzając podopiecznych, nazywano więc mnie w Kole „wyścigówką” lub „koniem”), spowodowała, że załamałam się trochę fizycznie. Nie było to nic poważnego, wyczerpanie i powiększenie gruczołów w płucach (o ile dobrze pamiętam i ściśle to określam), ale efekt był taki, że lekarz akademicki kazał mi przerwać studia na rok i wyjechać w góry. Potem jeszcze przez pół roku. byłam na wypoczynku w domu, zanim wróciłam do Lwowa. Na studiach „nie błyszczałam”. Rozpoczęłam od oceny niedostatecznej z kolokwium fonetycznego, po pierwszym miesiącu ćwiczeń. Później już się taki stopień nigdy nie powtórzył. Zaliczałam wszystko i zdawałam egzaminy, ale z przeciętną oceną „4″.
Raz jeszcze tylko miałam nieprzyjemną chwilę przy końcowym egzaminie na IV roku z literatury polskiej u prof. Kleinera, u którego byłam na seminarium, i u którego już niejednokrotnie coś zdawałam. Kiedy postawił mi pytanie, uczułam w głowie całkowitą pustkę, nie umiałam nic odpowiedzieć. Na powtórzone pytanie powiedziałam po prostu – „Panie profesorze, nic nie pamiętam”. Profesor spojrzał na mnie ze swoim miłym uśmiechem, i powiedział „proszę przyjść za 2 dni”. Przyszłam i zdałam na 4. Profesor był krasomówczym wykładowcą i wspaniałym pedagogiem. Na jego zajęcia przychodzili studenci z prawa, matematyki itd. aby słuchać jego wykładów!

Jeszcze w czasach gimnazjalnych u S. S. Urszulanek nachodziły mnie czasem myśli o wstąpieniu do klasztoru. W czasie studiów decyzja dojrzała. Zgłosiłam się do klasztoru i wyjechałam do Pokrzywna pod Poznaniem, gdzie był nowicjat S. S. Urszulanek. Było to na III roku studiów. Na mój list powiadamiający Rodziców, przyjechała Matka z Bratem i przekonywali mnie tak długo, aż się zgodziłam wrócić do Lwowa, skończyć studia i wtedy zdecydować o sobie. Bardzo kochałam swoją Matkę i nie umiałam Jej odmówić. Całość wyprawy trwała 2 tygodnie i nie zakłóciła moich studiów. Po pewnym czasie w Kole Misyjnym spotkałam Jadzię Stermecką, lekarkę, która pracowała na misjach w Chinach, a do rodzinnego Lwowa przyjechała, aby zwerbować nowych misjonarzy. Była nieprzeciętnym człowiekiem, umiała porywać innych, i mnie zapaliła nową ideą. Postanowiłam, że po skończeniu polonistyki zapiszę się na medycynę, (pomimo poprzednich skrupułów!), ukończę ją i wyjadę na misję. Kiedy po dyplomie zwróciłam się z tym projektem do Rodziców, Ojciec odpowiedział kategorycznie, że już na dalsze studia nie da ani grosza. Poszłam więc od 1.IX.1936 r. uczyć do szkoły. Młodzieńcze zapędy rozwiały się!

Pracę w szkole rozpoczęłam od 2 – letniej bezpłatnej praktyki w gimnazjum w Tłumaczu, bo taki był wtedy tryb dojścia do uzyskania uprawnień uczenia w szkole państwowej. Po ukończonej praktyce zdałam egzamin pedagogiczny na Uniwersytecie we Lwowie i uzyskałam dyplom nauczyciela szkół średnich w zakresie języka polskiego, i odtąd uczyłam u S. S. Urszulanek w Stanisławowie, w swojej macierzystej szkole, aż do 1.IX.1939 roku. Rodzice z bratem gospodarzyli po staremu powiększając stopniowo ilość hektarów. Głównym źródłem dochodu (oprócz zboża) – były krowy w liczbie 18 – 20 szt. Mleko przechowywano w specjalnej „chłodni”, w zimnej wodzie ze źródełka i codziennie rano odwożono około 150 l do Tłumacza, do prywatnej mleczarni. Koni było 5 – 6 sztuk. Do pomocy w pracy były 2 służące i 2,3 parobków, prócz ludzi najmowanych sezonowo. Dużo również pracowali Rodzice i brat. Od pracowników Ojciec wiele wymagał, żądał rzetelności, dokładności i należytego wypełniania obowiązków. Umowa w sprawie wynagrodzenia była zawierana zawsze na piśmie, w miarę możności przy świadkach, i skrupulatnie przestrzegana. Nie pamiętam, aby ktokolwiek ze służby uskarżał się kiedyś na jakąś niesprawiedliwość, czy wnosił skargę do wójta, jak to bywało u innych pracodawców. Zdanie, jakie krążyło o Ojcu, mówi samo za siebie” „U Dombka nie posiedzisz ale Cię nie ukrzywdzi” Ojciec wstawał pierwszy w lecie o 4 – tej rano budził służbę i był w ruchu cały dzień. Wieczorem o 9-tej kończył wraz ze służbą zajęcia, skontrolowawszy czy wszystko w stajni zrobione jest jak należy.

c.d.n.

Olga Ładzieńska (z domu Dombek)