Marianna Kamińska, po mężu Ignacowa Ołpińska matka linii po Ignacym I i jeśli odcięci zostaniemy od Wojciecha, to ona niczym Księżna Yorku, żona wzgardzonego Bertiego awansuje na naczelne miejsce w naszej Gen OŁPINSKICH, jako „matka królów”. Była niepiśmienna, pozostawiła ślad swej spracowanej ręki mieszczki w postaci trzech krzyżyków postawionych zamiast liter podpisu pod aktem ślubu swego syna Bernarda w roku 1857.
Była żoną szewca, mieszczanina, który miał prawo się tak nazywać czyli był wyzwolonym na majstra fachowcem jedynego liczącego się wtedy w Bieczu cechu. Miał warsztat, mógł wyzwalać czeladników spośród swych uczniów, mógł zajmować należne mu miejsce z rodziną w ławce bieckiej fary, płacił składki i podatki do kasy miejskiej w przeciwieństwie do partaczy tego fachu zamieszkujących w pobliskich wsiach i zajmujących się w sposób nieuprawniony szewstwem pomniejszego kalibru. Miał także obowiązek restaurowania i dbania o kaplicę szewską, zrabowaną dwadzieścia lat przed jego urodzeniem przez żołnierzy – kozaków z rosyjskiego wojska. A także obowiązek reperacji i obrony baszty miejskiej wyznaczonej do opieki i użytku przez cech szewski i magistrat miasta. A popadła ona po pożarze i wojnie całkowitej prawie ruinacji. W roku 1786, na sześć lat przed urodzeniem Ignacego, działało w Bieczu osiem cechów. Najlepiej prosperowało tkactwo (29 warsztatów płóciennych) oraz szewstwo – 14 warsztatów. I jednym z nich był warsztat Ignacego I. Inne rzemiosła odgrywały podrzędną rolę z powodu upadku. Ewaryst Kuropatnicki pisał w swej ” Geografii, albo dokładnym opisaniu królestw Galicji i Lodomerii ” Biecz …. niegdyś stolica królestwa Bieszczadów….potem parva Cracovia zwane dla pogranicznego handlu i bogactw mieszczan, potem biskupom krakowskim podległe, potem odebrane od królów i Rzeczypospolitej za Muszynę, a i w powiatowe grodowe i tytuł kasztelana obrócone. Ojczyzna niegdyś Kromera, biskupa warmińskiego i kronikarza sławnego, z Liwiuszem zrównanego (….) teraz dziedziczne i na nim tytuł hrabstwa ma przyznany w dyplomacie J.W. Wilhelm Stanisłw Kostka hrabia Siemiński, licznych tu włości dziedzic.
Dotąd całą ozdobą miasta był zamek spustoszały wcale, ratusz zrujnowany wcale, w którym były akta ziemskie, grodzkie i podkomorskie. Fara wspaniałą miedzią podbita, od księdza Kaszewicza, kanonika tarnowskiego, oficyjała i proboszcza bieckiego. Kościół przy niej drugi św. Barbary, cały prawie marmuryzowany w imitację mozaiki, ale pusty, bez drzwi i okien . Kościół i klasztor reformatów, dotąd w całości. Kościół i rezydencja proboszcza szpitalnego dosyć porządna. Browar na przedmieściu za rzeką Ropą, Załawie zwanym, przy ekonomii i wspaniały (…..). Szpital tu jest tak bogato ufundowany, jak żaden w Galicyi, ani w Polsce… ”
W czasie, kiedy żyła w Bieczu matka rodu Marianna i dorastała była świadkiem wspaniałych humanitarnych poczynań księdza Jana Bochniewicza, kanonika metropolitalnego gnieźnieżskiego i profesora U. J, który podarował mieszczanom bieckim 50 tysięcy złotych reńskich w 1802 roku przeznaczając je na zabudowę pustych placów oraz założenie fabryki sukna – folusza. A za czternaście lat Marianna była świadkiem, jak inny mieszczanin biecki Karol Krzemiński stworzył z niewielkiego majątku fundację. Może z niej skorzystała? nie dowiemy się tego ….a może?
Od procentu od kapitału założycielskiego sieroty z Biecza wychodzące za mąż, otrzymywały posag w wysokości 50 zł. A może jeszcze żyła, kiedy Józef Tumidajski w roku 1861 utworzył fundację jako pomoc dla biednych studentów pochodzących z Biecza. ( są to cytaty z anonimowej publikacji tajemniczego wydawnictwa „Roksana ” Stanisława Mendelowskiego – Krosno 2002. ( mogę jedynie przypuszczać za za nią kryje się osoba T. Slawskiego ), A więc zakładam, iż Marianna była majstrową i przy wychowani wykarmieniu swego licznego potomstwa zatrudniała wiejskie dziewczyny z pobliskich wsi o czym opowiadała wnuczce Annie Szarej jej babcia Agnieszka .: ” dawniej przestrzegano, aby dzieci były karmione do roku mlekiem matki. Bogate szlachcianki, Zydówki, a nawet bogatsze mieszczanki spodziewające się potomstwa, najmowały wiejskie młode kobiety za mamki. Musiała to być kobieta również brzemienna, zdrowa, silna i dobrze zbudowana. Po uprzednim doprowadzeniu jej do czystości, odpowiednio ubraną dopuszczano do karmienia pańskiego oseska. Kobiety, które szły do miasta na mamki nazywano na wsi „mamczorą”, często zostawiały one własne dziecko na wychowanie matce, siostrze.
A poza miastem we wsiach mogli trudnić się pokątnie byle jakim szewstwem bez nauki i wyzwolenia partacze i do takich zapewne należał opisywany prze Annę Pabis w jej książce „Ciernista droga” – 1995 „……Wawrzyniec szewc – samouk, mieszkał na początku XIX wieku, w Strzeszynie k. Biecza, samotny mężczyzna o siwych jak len włosach w krytej strzechą chacie starodawnej, drewnianej, krytej słomą. Po jednej stronie sieni, w niedużej izbie miał mieszkanie, a po drugiej stronie w obórce miały swoje lokum brodata koza i kilka niosek. Roli miał dwa podmokłe zagony pod ziemniaki i żyto. Zona już dawno zmarła, a dzieci Pan Bóg nie dał. Mijały lata i miesiące. Wawrzyniec ciągle naprawiał ludziom buty. Na cholewkach naszywał łatki, a zelówki i podeszwy przybijał drewnianymi kołkami, których końce przed wbiciem ślinił, by gładko wchodziły w skórę. Czasem jakiś grosz mu wpadał za usługę, a najczęściej to było za Bóg zapłać !”
On tylko łatał zużyte od starości obuwie, ale kiedyś były one nowe, śliczne i dodawały szyku właścicielowi je noszącemu. Były nowe, ktoś je wykonał i sprzedał i miały one swojego kupca. A jeśli raz na całe życie zostały kupione przez chłopa czy jego żonę to noszono je dla oszczędności na ramieniu, na sznurówce, całą drogę przed wejściem do kościoła.
Całe życie Marianny było nadzwyczaj trudne i musiała wiele przeżyć ciężkich doświadczeń od rówieśniczych lat losu dotykających ludność ziemi bieckiej, aż do samej swej śmierci. Na razie nie wiemy ile dzieci utraciła w kolejnych epidemiach cholery zbierającej swoje żniwo w roku 1831, kiedy ta choroba objawiła się na tym terenie zawleczona przez powstańców 1831 roku i rosyjskich żołnierzy. Być może miała tyle lat, co rozpoczynający się wiek XIX -ty i ta straszna choroba ją ominęła,ale skosiła jej bliskich? Ta epidemia powróciła znowu w 1840 roku i 1855 i w Bieczu tak wiele osób umierało codziennie, że żywi nie nadążali z pochówkami i wrzucali ciała zmarłych do wielkiego dołu wykopanego u stóp górki klasztornej. Zakonnicy spieszyli z posługą duchową, potem przysypywali dół niegaszonym wapnem i niektórzy sami przypłacili tę nie bezpieczną pracę zarażeniem się i śmiercią. Na miejscu wspólnego grobu, na pamiątkę tych ofiar wybudowano kapliczkę nad potokiem, która upamiętnia ten kataklizm.
W tym czasie przez Biecz przeszła także fala innej zakaźnej choroby w 1841 roku – ospy, a w dwa lata po rzezi galicyjskiej następna plaga jakby bicz Boży za popełnione grzechy przez chłopów ziemi małopolskiej w 1848 – 49 jednocześnie ospa, odra i cholera, kiedy marło około kilkaset osób na miejscowość. Ten okres lat 40-tych obfitował w klęski elementarne przyrodnicze jak wielkie i ciągłe opady deszczu, na przemian z okresami suszy oraz wielkich powodzi, która w 1847 roku zalała wodami rzeki Ropy całe niemal miasto bez jego centrum położonego na wysokim wzniesieniu. Były więc to lata głodu, kiedy jedynym pożywieniem był żur zakiszony z owsianej mąki, oraz chleb wypiekany z razowej mąki przez każdą gospodynię. Tą mąkę rozprowadzoną i zabełtaną mątewką na wodzie, przegotowaną jadano jako główne danie obiadowe -była to zacierka . Gotowała także pęcaki czyli kaszę jęczmienną na gęsto, do której dodawała suszone owoce i odrobinę masła. Zapewne suszyła jesienią śliwki węgierki i lubaszki, gruszki i jabłka i były to jedyne łakocie, które dostawały jej dzieci. Kisiła także kapustę krojoną nożem i mocno ubijaną nogami w beczce, wykonanej u miejscowego bednarza, słynącego ze swych umiejętności. W zimowe, długie wieczory pewno przędła len na domowym kołowrotku wesoło furkoczącym koło ciepłego rozżarzonego ogniem paleniska kuchennego pieca czyli polepy. A na niej zapewne zawsze jak i w kołysce ułożyła kolejne dzieci, poruszając ręką na zmianę to kołyskę to przytrzymując wrzeciono.
Z popiołu drzewnego gotowała wywar zwany ługiem, który służył do prania płóciennej bielizny i wierzchnich ubrań.
A w niedzielę siadywała na swojej ławce u fary wraz z mężem i starszymi dziećmi dziękując Bogu za przeżycie kolejnego dnia i modląc się za dusze utraconych drogich zmarłych.