dowcipy

Dykteryjki o kwestarzach klasztornych

Gdzie te czasy, gdy Bernardyn gość był pożądany,
Wszystkich cieszył wiodąc z sobą wełniste barany!
Co to było za wesele dla młodych dziateczek,
Gdy baranków Bernardyńskich zadzwoni dzwoneczek..
Ksiądz siwiuchny jak gołąbek, mile pozdrowiony,
Wchodzi mówiąc: Niechże będzie Chrystus pochwalony!;
To rodzicom, to coś powie drobnej naszej rzeszy;
Czasem straszy ogórkami, czasem bawi, śmieszy.
Po wódeczce, po obiadku jedzie sobie dalej,
Gdzie mu w Imię Chrystusowe nocleg zgotowali.
Pomnę, jak serami, chlebem, matka go darzyła,
Ciesząc się, że jego ręka nam błogosławiła.

I.

Pani kasztelanowa K. znana była w całej okolicy z nieograniczonej dumy, a bardzo ograniczonego umysłu, co zwyczajnie jedno z drugiem w parze chodzi… Pan kasztelan K., godny jej małżonek, miał serce dobre, lubił spokój w domu, a nadewszystko grosze. Że zaś jejmość wniosła znaczny posążek w dobrach i gotówce, jegomość zatem rad nie rad ulegać jej musiał, i na pierwszy rzut oka nie trudno było rozpoznać, kto. w domu kasztelańskim rej wodził.

Razu jednego kwestarz z poblizkiego klasztoru zajechał na dziedziniec przed dwór państwa kasztelaństwa, a dowiedziawszy się od sług, że pana kasztelana w domu nie było, woźnicy swemu koni wyprządz nie kazał, przekonany, że nienajlepszego dozna przyjęcia, jako prosty braciszek w domu, gdzie tylko wielmożnych i jaśnie wielebnych mile przyjmowano, i że wkrótce znowu nawrócić trzeba będzie. — Zbliżała się właśnie godzina obiadowa, gdy kwestarz z dobrym apetytem, wpuszczony przez odźwiernego do komnaty pani kasztelanowej, klasztor swój wspaniałomyślności Jw. protektórki, jak ją nazwał, polecał; a lubo sobie wiele po tej wspaniałomyślności nie obiecywał, sądził przecież, że przynajmniej, na mocy praw gościnności, dobry obiadek dla siebie i obroczek dla koni pozyska.

Skrzywiła się pani kasztelanowa ma widok prostego kwestarza i z góry mu oświadczyła, aby poszedł do kuchni, gdzie się będzie mógł zasilić! Na to odrzekł jej obrażony kwestarz: »Gdyby tu tylko o moją chodziło osobę, zjadłbym obiad nie tylko w kuchni, ale nawet i gdzieindziej; ale mając na sobie sukienkę klasztorną, ubliżyłbym tym krokiem całemu zakonowi; wolę zatem głodny wyjechać, niż coś podobnego uczynić.« Zmieszało to nieco panią kasztelanową, która gwardyana obrazić się lękała, ażeby w niedzielę lub na odpuście, oddając wet za wet, nie pominął jej w chwili, gdy zgromadzonym paniom patynę po mszy św. do pocałowania podaje, a ubliżenie takowe byłoby ją okropnie w oczach całego sąsiedztwa upokorzyło.

»Kiedy tak,« rzecze po chwili do kwestarza, »zjesz wasze (przydomek, jakim zwykle osoby niższego rzędu uraczała,) przy moim stole obiad.« Niedługo potem dano na stół, a kwestarz, złożywszy swoją laskę i kapelusz przy samych drzwiach, i zasiadłszy na szarym końcu (jak się samo przez się rozumie), zaczął zajadać potrawy i postanowił ograniczyć się tylko ha odpowiedzi, jeżeliby był zapytany, i znosić aż do końca obiadu przycinki, jakich z pewnością dla niego jejmość szczędzić nie zechce. I tak się też Stało. Już pieczyste było na stole, zwykły znak końca obiadu, kiedy pani kasztelanowa odzywa się do kwestarza: »Wasze jesteś zapewne synem jakiego chłopa lub rzemieślnika, bo takiej kondycyi ludzie tylko zwykle kwestarzami bywają?« — »Rzemieślnika biednego, jw. dobrodziejko!« odrzekł pokornie kwestarz. — »A jakiejże był profesyi ten Ojciec waszeci?« zapytała znowu kasztelanowa.

Kwestarz, już nasycony, nie namyśla się długo, i kontent z sposobności oddania za swoje, rzecze z przyciskiem: »Był on bednarzem, a komu piątej klepki brakowało, temu ją wprawiał.« Słowa te dotknęły do żywego panią kasztelanową i postanowiła się zemścić przykładnie za taką obrazę, ale zanim sługi zgromadzić zdołała, kwestarz nie w ciemię bity, ująwrszy laskę i kapelusz, wyniósł się czemprędzej z sali, i wsiadłszy na brykę, szczęśliwie i spieszno w dalszą dążył drogę. Wypadek ten jednak nie był bez korzyści. Upokorzona kasztelanowa poznała swe błędy i całkiem się zmieniła, a mąż, wróciwszy w kilka dni do domu i dowiedziawszy się o wszystkiem, sprowadził napowrót do domu swego kwestarza, hojnie uraczył, o częste bywanie u siebie prosił i klasztor sowitą jałmużną obdarzył.

II.

Do klasztoru XX. Dominikanów w W………… przybył nowy kwestarz. Przeor wysyłając go po raz pierwszy na kwestę, opisał mu w krótkości najbliższych obywateli, wymieniając szczególniej tych, co najwięcej dla klasztoru czynili, i dając przestrogę, jak sobie ująć mniej ochoczych lub wcale skąpych. Do rzędu ostatnich należał pan z panów, antenat z antenatów, bogaty, ale bardzo skąpy j. w. K., w blizkości W., u którego zwykle kwestarze tylko dla zachowania formalności bywali, puszczając się w dalszą drogę.

Nasz nowy kwestarz jednak najpierw do j. w. K. przybywa i myśli, że jako pierwszy raz w tym domu będącemu, wsparcia jakiego dla klasztoru nie odmówi. Tymczasem pan K. ujrzawszy nowego kwestarza, którego powierzchowność prócz tego nie wiele obiecywała, zaczyna zaraz z góry: »Napróżnoś się tu trudził, mój mosanie, nic nie dostaniesz, bo to rzecz już niepotrzebna.« •— to czemu?« zapytał się zdziwiony takiem zagadnięciem kwestarz. — »Oto dla tego,« rzeki p. K., »że religii katolickiej już nie ma, i klasztory pozamykają, gdyż się papież z imperatorową ożenił.« — Na taki wybieg brudnego skępstwa kwestarz ani słowa nie odpowiedział i niebawem dalej pojechał.

Przybywszy do najbliższego dworu, zapytany po uprzejmem powitaniu zwykłą formułą: »Co tam słychać nowego, mój księże?« odpowiedział z udanem pomięszaniem: »Nic dobrego, same nieszczęścia; oto j. w. K. zwaryował.« — Zdziwiło to wszystkich, ile że dzień przedtem jeszcze widziano p. K. zdrowiuteńkiego, ale na uroczyste zapewnienia kwestarza uwierzono nareszcie. Tę samą piosnkę powtórzył kwestarz w kilku jeszcze innych domach i niebawem całe sąsiedztwo zjechało się pocieszać strapioną tym wypadkiem żonę. Dopiero teraz wykryła się rzecz cała. J. w. K. musiał nareszcie przyznać słuszność kwestarzowi; a chcąc to ile możności w żart obrócić, mimo ogromnego skępstwa gości uraczył, i zaprosiwszy kwestarza do siebie, za dowcip podziękował i po raz pierwszy klasztór nader hojnie obdarzył.

III.

Dwóch kwestarzy założyło się z sobą, kto z nich więcej na nadchodzące święta wielkanocne dla swego ukwestuje klasztoru. Jeden z nich był z K., drugi z P. Podług poprzedniej umowy zjeżdżają się na kilka dni przed świętami do jednej karczmy i tam zbiory swoje porównywają. Prócz znacznej ilości kiełbas, szynek, drobiu, masła, jaj itd., kwestarz z P. miał jeszcze całego wieprza zabitego na swej bryczce i tym sposobem zakład wygrał.

Zmartwiony kolega jego z K. przegraną, myśli, jakimby się sposobem za to w delikatny zemścić sposób, ile że wszędzie lubiony, był pewien zawczasu wygranej. Naraz dowiaduje się, iż w tej samej wsi umarł biedny wyrobnik; korzysta zaraz z tego i wieczorem udawszy się do jego stroskanej żony, oświadcza jej, że przez wzgląd na jej ubóstwo, a razem i poczciwość, zwłoki jej męża do klasztoru 00. Dominikanów w P. zabierze, gdzie je z uczciwością bez kosztu pochowają i żałobne nabożeństwo za duszę nieboszczyka po świętach odprawią. Równocześnie oznaczył jej dzień, w którymby sama na to nabożeństwo przybyła.

Otrzymawszy zezwolenie, wraca się tajemnie do stajni, gdzie bryki ich stały, bierze owego wieprza na swoją, a przyniesionego tymczasem trupa w worze na brykę swego kolegi kładzie. Równo z świtem ruszyli obydwaj w dalszą drogę, obydwaj wielce ucieszeni. Ale jakież było zdziwienie biednego kwestarza z P., kiedy za przybyciem do klasztoru zamiast tłustego wieprza trupa wydobyto. Poznał zaraz w tem sprawkę swego kolegi; ale cóż było robić, trzeba było ciało pochować, a nadto za przybyciem żony nieboszczyka, dla pokrycia tej rzeczy, wigilie odśpiewać i mszą żałobną odprawić. Że kwestarz z K. niedługo potem innego dostawił wieprza i śmiechu ztąd dużo powstało, nie potrzebuję nadmieniać.

IV.

W pewnem miasteczku wielkopolskiem stała przed laty obok klasztoru ojców Bernardynów bóżnica żydowska. Że zaś z tego ciągłe wynikały zatargi, postanowiono nareszcie spór przez dysputę załatwić, i albo klasztór, albo bóżnicę znieść, stósownie do tego, kto kogo przedysputuje. Na dysputę takową przeznaczono z jednej strony gwardyana, a z drugiej rabina. Kalafaktor klasztorny usłyszawszy o tem, sądził, żeby to powadze gwardyana ubliżało, gdyby miał z żydem dysputować. Prosił zatem, żeby jemu załatwienie sprawy tej w imieniu klasztoru poruczono, ale żeby dysputa na migi odbyć się mogła.

W dniu wyznaczonym stawa z jednej strony kalafaktor przybrany w habit, jakby istotny gwardyan, z drugiej rabin. Zaczyna się dysputa. Rabin podnosi najprzód palec do góry, na co kalafaktor palec ku ziemi zwraca i przytupuje. Rabin po-wtóre wskazuje ku niemu jednym palcem, a kalafaktor dwoma; nareszcie rabin ukazuje rękę roztwartą, a kalafaktor pięścią na to odpowiada. Tu rabin wyznaje, że został przedysputowany, a w skutek tego bóżnica ma być rozebraną i gdzieindziej wystawioną.

Ciekawi widzowie zapytali się następnie rabina, coby on powyższemi znakami wyrażał, odebrali od niego odpowiedź: »Pokazałem księdzu gwardyanowi palcem w górę wzniesionym, że Bóg jest w niebie; a on spuściwszy palec na dół dowiódł, że nie tylko w niebie, ale i na ziemi; pokazałem mu dalej, wystawiając palec naprzód, że oko Opatrzności patrzy na świat, a on odrzekł znakiem, że nie tylko jednem, ale dwoma patrzy oczyma. Ręka rozwarta oznaczała, że Bóg świat na dłoni trzyma; a ściśniona, że Bóg świat mocno w swem ręku trzyma.«

Zapytany nawzajem kalafaktor, całkiem inaczej rzecz tę tłumaczył. »Palec do góry wzniesiony okazywał, że mnie chce powiesić, na co ja mu dałem do zrozumienia, że go pierw w ziemię wbiję. Dalej chciał mi palcem oko wyżgać; a ja mu odgroziłem utratą obydwóch. Nakoniec chciał mi ręką policzek dać, a ja mu na to całą odgroził pięścią.«