[ Zeszyty Tłumackie, (I – VI 2006r) ZESZYT Nr 1(37)
„Wełygdeń” w Niżniowie
W jednym z telewizyjnych reportaży Pani redaktor Grażyna Orłowska – Sondej zadała mi pytanie: „dlaczego ja tam wracam?” W pierwszej chwili nie umiałem odpowiedzieć! Zacytowałem więc tylko fragment swojego wiersza:
Jest takie miasto i miejsce na ziemi
Gdzie rosną drzewa, gdzie stoją
kamienie mego dzieciństwa…
Prawda jest taka, że nawet sam sobie nie jestem w stanie precyzyjnie odpowiedzieć na to pytanie. Wiem tylko, że coś mnie nosi, szarpie i podnieca gdy wracam w rodzinne strony. Przeżyłem tam, tak jak wielu czytelników Zeszytów zaledwie 12 lat swojego życia. Jak to niewiele! Były to chwile piękne i szczęśliwe, ale także smutne
i dramatyczne. Widocznie nie dane nam było dorastać w kraju dzieciństwa, poznawać ją i czerpać radość z piękna natury naszej „małej Ojczyzny”. Obecnie w dorosłym już życiu, często wracają w pamięci niektóre kadry z dzieciństwa, sięgające roku 1937. W tym bowiem roku zmarł mój dziadek, który jako cieśla, kołodziej i rymarz przepracował całe życie w majątku pałahickim hr. Dzieduszyckiej i pani Poseltowej. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem znaczenie słowa – śmierć.
W tym samym roku wraz z Rodzicami uczestniczyłem w pogrzebie kogoś ważnego lub majętnego. Pochówek ten odbył się bowiem nie na cmentarzu (jak w przypadku mojego dziadka) lecz w krypcie kapliczki obok cerkwi w Pałahiczach. Kto to był? Pod koniec kwietnia 2005 roku, pociągiem Przemyśl – Czerniowce udałem się do Stanisławowa, a następnie do Niżniowa aby spędzić tam Wełygdeń, czyli ukraińską Wielkanoc, aby odświeżyć wspomnienia i uzupełnić to co jeszcze w pamięci pozostało. Był to wyjazd do rodziny o moim nazwisku, której członkowie są spadkobiercami związków i mariaży żyjących obok siebie dwóch narodów. Był to wyjazd spontaniczny i nieplanowany. Przywitano mnie radośnie w stylu „słowiańskiej duszy”. Dzień i noc upłynęły szybko na wspomnieniach i długich rozmowach o życiu tubylców i wspólnych rodzinnych korzeniach. (Fot. 18) Rozmówcami moimi byli członkowie mojej rodziny, którzy urodzili się w końcu lat 40-tych i początkach lat 50-tych ubiegłego stulecia. Nie dziwiło więc mnie to, że uważnie słuchali opowieści o moich osobistych przeżyciach, a także o nie tak odległych wydarzeniach, które zaistniały na tych ziemiach.
Pierwszą swoją wędrówkę do Niżniowa odbyłem wraz z matką na przednówku, w roku 1942 kiedy doskwierał nam głód. Brakowało wtedy podstawowych artykułów spożywczych. Szliśmy drogą przez Łokutki, stromym podejściem do Popielowa, przez kawałek lasu, płaskowyż, na którym położony był Zagórz Polski i Bratyszów. Ten odcinek drogi wywarł na mnie szczególne wrażenie swoim pięknem i tajemniczością białych skałek, które wystawały z zielonych traw niczym zaczarowane postacie z bajki. W Bratyszowie, po krótkim odpoczynku u państwa Kluczewskich i poczęstunku, którym było kwaśne mleko z glinianego „hładuna”(1), schłodzone w głębokiej studni, udaliśmy się w dalszą podróż. Na północnym stoku wzgórza ukazały się nam dwie wieże kościoła Św. Stanisława oraz ogrody i mury klasztoru sióstr Niepokalanek. W dole wzdłuż gościńca wijącego się jak wąż między dwoma pasmami wzgórz stały chaty i zabudowania domostw Niżniowa. Po prawej stronie wsi szeroko rozlewał się Dniestr tworząc granicę powiatów: tłumackiego i buczackiego, spiętych mostami: drogowym i kolejowym. Prawdziwy pejzaż dla malarzy. Obecnie miejscowość utraciła swój wiejski charakter i upodobniła się do miasteczka. Nad doliną nie górują zabudowania sakralne i klasztorne, które przetrwały wszystkie wichry wojen, aby spłonąć w 1945 roku z rąk nienawistnych podpalaczy. Betonowy plac, który pozostał po tych budowlach pełni obecnie rolę składowiska maszyn z dawnych kołchozów, wśród których stoi drewniany krzyż i płonące znicze stawiane okazjonalnie przez turystów.(2) Zaspokajając swoją ciekawość dotarłem do wykutych w skale pomieszczeń u podnóży dawnego klasztoru spełniających rolę krypt dla zmarłych zakonnic. (Fot.19)
Na zdjęciu nr 19, w prawym, dolnym rogu na tabliczce nagrobnej pochowanej tu siostry Franciszki Kozierowskiej widnieje napis, że została zamordowana 7.III.1946r. Pozostałe napisy świadczą, że siostry zmarły śmiercią naturalną. Pomieszczenia krypt zachowały się w bardzo dobrym stanie, natomiast otoczenie zewnętrzne porośnięte jest trawami i chaszczami sprawia przygnębiające wrażenie miejsca opuszczonego i zapomnianego. Klucz do opisanych wyżej krypt po dość długich pertraktacjach oraz przekonującym „załączniku” otrzymałem od leciwego mieszkańca gospodarstwa, sąsiadującego z ruinami klasztoru. Wszystkie próby nawiązania rozmowy na interesujące mnie tematy związane z przeszłością zbywane były na ogół słowami: „nie wiem, nie pamiętam”, a czasami „oj buło tu pane, buło”, i na tym kończyła się rozmowa.
W Wielką Sobotę mieszkańcy z dużymi koszami wypełnionymi produktami na świąteczny stół zgromadzili się o godz. 18.00 wokół cerkwi, gdzie odbyło się uroczyste poświęcenie i procesja na cmentarz. Wełygdeń to trzy dni świętowania i wzajemnych odwiedzin. Wbrew obiegowej opinii nie było tam nadmiaru alkoholu, a także „ulewnego dyngusa”. Pogoda był ciepła, słoneczna, prawie letnia, jedynie zefirek czarnomorski smagał policzki, a sady ubarwione pąkami kwitnących drzew przypominały o wiośnie. W takiej pięknej scenerii, którą stworzyła natura, w drugi dzień świąt, pożyczonym rowerem udałem się do Pałahicz, miejsca swego urodzenia i pierwszego szkolnego dzwonka. Docelowym punktem był dom moich dziadków i rodziców oraz dawne ścieżki mojego dzieciństwa, ścieżki pierwszych samodzielnych kroków i beztroskich zabaw ostatnich lat okresu międzywojennego. Trasa wycieczki rowerowej wiodła śladami mojej opisanej wyżej pierwszej podróży z roku 1942. Stromym podejściem do Bratyszowa, a potem już „za darmo” w dół do Łokutek. Ze wzgórza widać było jak na dłoni panoramę rozrośniętego Tłumacza i okolic. Minąłem dawną olejarnię w Łokutkach, a do Pałahicz pozostał już tylko 1 km! Odczuwałem wielkie napięcie. To adrenalina dawała znać o sobie. Na skraju wsi stoi kapliczka – miejsce dawnych majówek i nasz ogród! Wszystko wydaje się być takie bliskie i takie niedawne. Otwieram furtkę i…. jestem „u siebie”! Wita mnie zaskoczona pani Wera, urodzona już w tym domu. Rodzice jej byli przesiedleńcami z Lubaczowa. Dostrzegam na twarzy wzruszenie i nieukrywana radość. Rozmowa toczy się przy kawie i domowych wypiekach o codziennych problemach życia, pracy i o dawnych sąsiadach, których już nie ma.
Dom zmienił swój wygląd. Dawna chata oświetlana lampą naftową zamieniła się w ucywilizowany domek z prądem, gazem ziemnym i bieżącą wodą. Jest również telefon. Woda z góry pałahickiej zaopatruje też Tłumacz i Tyśmienicę. Po tym krótkim pobycie w swoim rodzinnym domu, bogaty w duchowe przeżycia postanowiłem wrócić do Niżniowa przez Ostrynię, Oleszę i Antonówkę, drogą nieco dłuższą, ale bardziej płaską. Przejechałem w towarzystwie Wery przez całą wieś, minęliśmy zabudowania folwarczne dawnego majątku hr. Dzieduszyckiej i pani Poseltowej, oraz dom zamieszkały do wojny przez zarządcę majątku – pana Wartanowicza i jego rodzinę. W tym domu bywałem często, towarzysząc w zabawie dzieciom państwa Wartanowiczów – Anulce i Ryszardowi. Żona pana Wartanowicza, Krystyna czytała nam bajki i nowele, podawała śniadania z białym pieczywem od Czocharów oraz kakao. Urządzano nam też przejażdżki małą bryczką zaprzęgniętą w dwa małe kucyki. Te wspomnienia wydają mi się teraz pięknym snem przerwanym wybuchem wojny. Dalsza droga w głąb wsi wiodła obok szkoły przez kładkę na Tłumaczyku (Fot.20) do wzgórza cerkiewnego. Jakie to teraz wydawało się małe. To właśnie tu odbyła się wcześniej opisana uroczystość pogrzebowa. Udział w tym pogrzebie wzięły wówczas rzesze mieszkańców wsi, przedstawiciele urzędów, ziemianie z okolicznych folwarków, a obrządek pogrzebowy celebrował ks. Tabaczkowski w towarzystwie wielu innych księży. Komu wówczas oddano ostatni hołd? Za życia moich rodziców nie zdążyłem zadać tego pytania. Zrobiłem więc zdjęcie tabliczki umieszczonej na kapliczce i pomimo złej jakości odczytałem jej treść. Gdyby ktoś z czytelników potrafił odpowiedzieć kim była ta osoba?
* 1878 + VII 1937
Ulicą, przy której mieszkali Sabatowicze i Malitowscy dotarliśmy do centralnego miejsca wioski. W roku 1938 przy usypanym przez Ukraińców kurhanie – kopcu (ubranych w narodowe stroje) odbyło się ich wielkie zgromadzenie pod niewinnie brzmiącym hasłem „Ku czci narodowym bohaterom”. Zamieszkała tu mniejszość polska patrzyła na to z niepokojem i lękiem. Obawy te potwierdziły się w trakcie następnych lat wojny. Obecnie na placu tym, na przeciw domu przedwojennego wójta, pana Woroszczuka (którego żona spłonęła w stodole) stoi cokół z nazwiskami pomordowanych – „swoich przez swoich” w latach 1941-45″. Wśród 12 nazwisk umieszczonych na tablicy – ofiar mordu w stodole, dwa dolne to Polacy. (3) Pozostałe to Ukraińcy mieszkańcy wsi współpracujący z władzą Radziecką. Kto upamiętnił te ofiary? Przypuszczam, że tablica powstała za czasów
Rosji Radzieckiej, bo zatarty napis widoczny na zdjęciu nie jest charakterystyczny dla współczesnych czasów. (Fot.22) Wójtem wsi jest obecnie prawnuk zamordowanej pani Woroszczuk, a gospodarzem kościelnym cerkwi syn zamordowanego Polaka, pan Gąsiorowski. Jest to symptom pozytywnych zmian jakie zaszły w świadomości powojennego pokolenia Ukraińców!
Pozostając z taką nadzieją i żegnając się z moją przewodniczką i „spadkobierczynią” zakończyłem tą sentymentalną podróż ścieżkami małolata wokół pałahickiej góry. Wypowiedziane na pożegnanie słowa – „pryjiżdżajte jak do sebe” brzmiały mi w uszach przez cała drogę powrotną, a w myślach wracały słowa wypowiedziane przez ks. Jeżowskiego na kazaniu w Koszalinie w 1984 roku:
„Nie jest rzeczą najważniejszą, że ta tak droga, ukochana ziemia obecnie do nas nie należy. Ważne jest aby pozostała w naszym wnętrzu, w naszych myślach i uczuciach”.
1) Hładun – gliniane naczynie w kształcie dzbana do przechowywania mleka w studni.
2) „We wrześniu r. 1939 klasztor został zajęty przez wojska sowieckie, 14 X siostry zmuszono do podpisania aktu zrzeczenia się klasztoru na rzecz władzy sowieckiej, pozwolono im jednak nadal mieszkać w zabudowaniach. 1 XI zakonnice musiały opuścić klasztor. Naczynia liturgiczne zostały ukryte w piwnicach i u parafian, ale nigdy ich nie odzyskano. Klasztor został zrabowany, w kościele urządzono żydowską restaurację.
15 VII 1941, po wkroczeniu wojsk niemieckich, Niepokalanki powróciły do Niżniowa. W czasie walk sowiecko-niemieckich na wiosnę w 1944r klasztor uległ pożarowi, a większość sióstr ewakuowano do Szymanowa W sierpniu tego roku ostatnia niepokalanka jaka pozostała w Niżniowie została zamordowana w drodze do Jazłowca. W marcu r. 1945 ten sam los spotkał ss. Józefitki które, schroniły się w klasztorze niżniowskim w r 1944.” – jest to fragment maszynopisu dr Andrzeja Betleja złożonego do druku, pt. „Materiały do dziejów sztuki sakralnej na ziemiach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej, [red.] J. K Ostrowski, cz. 1, Kościoły i klasztory rzymskokatolickie dawnego województwa ruskiego, t. 14, Kraków 2006 Natomiast w czasopiśmie „Na Rubieży” nr 76/2004 na str. 48 wg relacji S.M. Zenony z Jarosławia napad UPA oraz spalenie klasztoru odbyło się 7.III. 1945 r. Daty podane przez dr A. Betleja, pismo „ Na Rubieży” oraz data widniejąca na zdjęciu T. Bodniaka są rozbieżne. 3) W marcu 1944 r. podczas nocnego napadu bojówka UPA schwytała wszystkich obecnych w domach Polaków, mieszkańców wsi, powiązała ich drutem kolczastym i zamknęła w stodole, którą podpaliła. Ofiary spłonęły żywcem. Świadek -ks. Jan Piszczór. – „Na Rubieży”, nr 76/2004, str. 50.
Od Redakcji. Trasa wycieczki rowerowej T. Bodniaka pokrywała się z trasą przejazdu ks. Jeżowskiego udającego się na majowy odpust w Niżniowie, w kościele Św. Stanisława. Swoje przeżycia i wrażenia opisał on w pięknym artykule pt. „Odpust w Niżniowie” drukowanym w Z.T. nr 4(16) z 1999 roku.