Wrzesień 1939
Wojna w 1939 roku zastała mnie w Bieczu, wieść głosiła, że Niemcy będą rozstrzeliwać wszystkich poborowych i młodych ludzi, a przedtem wydłubywać oczy i obcinać uszy. W związku z tym, nasz ojciec Klemens zdecydował, że brat i ja musimy uciekać przed Niemcami na wschód. 04 wrześnie zorganizowano nam transport: furmankę z koniem. Wsiedliśmy na nią wraz z naszym młodym wujem, bratem ciotecznym ojca mecenasem Edwardem Brożyną, kuzynem Zygmuntem Jagielskim, Wojciechem Malinowskim oraz innym kuzynem Aleksandrem Szczepańskim… i wyruszyliśmy w stronę Jasła, do kolejnego kuzyna Wojciecha Cholewy. Ten wraz z innymi kolejarzami zorganizowali pociąg z uciekinierami na wschód. Przejeżdżając przez Krosno widzieliśmy w oddali kłęby dymu, to paliła się fabryka butów ” Bata”, którą zbombardowali Niemcy.
Dojechaliśmy w krótkim czasie do Sambora. Zobaczyliśmy straszny widok. Zwały gruzu, sterty trupów. Okazało się, że Niemcy zbombardowali to miasto niedługo przed naszym przybyciem. Musieliśmy dość długo czekać zaczem kolejarze uporządkowali tory, aby można było dalej jechać. Nim ruszyliśmy, doczepiono jeszcze do pociągu kilka wagonów z wojskiem polskim ewakuującym się do Rumunii. Na platformie jednego z wagonów stało działo przeciwlotnicze. Podczas podróży kilkakrotnie nasz pociąg był bombardowany przez niemieckie samoloty. Mieliśmy dużo szczęścia, że owe bomby nie trafiły w nasz pociąg. Podczas nalotu zeskakiwaliśmy z wagonu i kryliśmy się w lesie. Zołnierze polscy z pociągu zestrzelili nawet samolot niemiecki i wzięli do niewoli niemieckiego pilota, który się katapultował z ostrzeliwanego samolotu. Po drodze zatrzymaliśmy się w Stanisławowie, a po tygodniu ruszyliśmy dalej do Kołomyi, tam byliśmy przez kilkanaście dni. Otrzymano rozkaz, aby jechać dalej na wschód i tak dotarliśmy do Lwowa. Stacja była zbombardowana, a z dworca pozostały jedynie filary. Nasz pociąg skierowano do Zaleszczyk na granicy z Rumunią. Przyjechaliśmy tam o godzinie 23 -ej. Po dłuższych rozmowach ze strażą graniczną okazało się, że dalej mogą jechać tylko mężczyźni, którzy skończyli 20 lat. Wszystkim więc sprawdzano dowody osobiste. Nasz kuzyn Jurek Cholewa musiał opuścić nasz wagon, bo tylko on spełniał ten wymóg, był starszy i mógł jechać dalej. Okazało się potem, że walczył w Wojsku Polskim w Anglii, służył w Dywizji gen. Maczka. Po wojnie wrócił do Polski. Po sprawdzeniu dokumentów pociąg ruszył dalej na wschód, dotarliśmy do miejscowości Buczacz, o 70 km oddalonej od granicy z Sowietami. Zostaliśmy zakwaterowani w Buczaczu w salach szkolnych, obok bursy. Bursa była zajęta przez wysiedlone sanatorium z Istebnej, uprzednio ewakuowane ze Sląska wraz ze szpitalem. Bursa stała się tymczasowym magazynem: złożono tam wyposażenie szpitalne, zapasy żywnościowe: mąkę, kaszę, cukier, konserwy, kawę, słoninę, smalec itp. Na strychu natomiast składowano we woreczkach gips, łyżki widelce. Pieczę nad tym wszystkim sprawowali pracownicy sanatorium. Na górze, nad szkołą w której mieszkaliśmy stał klasztor O.O.Kapucynów w pięknym ogrodzie, gdzie znajdowały się liczne krzewy, drzewa owocowe – jabłonie i orzechy włoskie. Pewnego razu na szkolnym podwórzu zakwaterował się oddział naszej kawalerii WP, które wycofywało się ze wschodu po 17 września. Wszyscy kawalerzyści na koniach, powiadali, że sowieci uderzyli na Polskę. Wielu z nich było poważnie rannych, inni mieli obandażowane głowy, ręce lub nogi. Ich dowódca zadecydował, że wobec braku rozkazów od przełożonych, z którymi utracili łączność – zarządzenie zbiórki i podjął decyzję o rozwiązaniu oddziału, ponieważ zostali otoczeni z dwóch stron, przez Niemców i Rosjan. A z oddali dochodził nadal huk wystrzałów i nie było innego wyjścia. Ten oddział kawalerii zabrał ze sobą rozsądnie kuchnię polową i mógł się żywić po drodze na własną rękę, toteż dotarł w całości aż do Buczacza. Kwatera buczacka stała się tymczasowym przystankiem dla dalszej tułaczki, uciekinierzy wybrali spośród siebie dowodzącego o nazwisku Jaskółka, i pochodził on z Nowego Sącza – o ile sobie dobrze przypominam. Jego działalność zaczęła się od przeniesienia prowiantu szpitalnego do szkoły w celu zabezpieczenia przed ewentualnym nadejściem sowietów, tym bardziej że zapasy uciekinierów z pociągu również się kończyły. Wszystkie te zapasy żywnościowe przeniesiono i poukładano na w każdej sali, przykryto prześcieradłami i na tych posłaniach wszyscy spali, chroniąc wiktuały przed zarekwirowaniem przez bolszewików, których nadejście zbliżało się do Buczcza nieuchronnie. Front agresji ze wschodu zbliżał się i słychać było strzały z karabinów, coraz wyraźniej. Pewnego popołudnia w niedzielę poszedłem do miasta i zobaczyłem Żydów z transparentami oczekujących z powitaniem na wejście sowieckiego wojska. W ten też dzień Armia Czerwona wkroczyła do miasta. Żołnierze mieli szpiczaste czapki z czerwoną gwiazdą, długie, wystrzępione płaszcze nosili karabiny na sznurkach lub paskach. Nadjechali ciężarowymi samochodami a traktory ciągnęły armaty. Potem się okazało, że wojska sowieckie doszły do Przemyśla. Od razu zarekwirowali kuchnię polową naszej kawalerii, a sowieci kazali naszym kobietom gotować dla siebie śniadania i obiady. Ty sytuacja trwała przez okres trzech miesięcy. Brat Edek i ja musieliśmy jeździć codziennie z wózkiem do miasta po pieczywo, gdyż piekarnia znajdowała się w centrum.
Okupacja sowiecka.
Pewnego dnia, kiedy staliśmy w kolejce po poranną kawę, usłyszeliśmy strzały. Wybuchła panika i zaczęliśmy uciekać wraz z kuzynką Haliną Cholewą do wnętrza szkoły. Potem do sali szkolnej ktoś wrzucił granat. Wybuchła panika i chcieliśmy uciekać wraz z kuzynką Haliną Cholewą, która została ranna, a oprócz niej było także kilka osób zabitych i rannych. Do sali szkolnej wpadli żołnierze sowieccy – kazali nam wszystkim podnieść ręce do góry i pytali kto strzelał. Ponieważ nikt się nie przyznał, kazali nam wyjść na podwórze, ustawić się w czwórki i ustawili pod ścianą szkoły z rękami do góry, twarzami do muru. Widziałem, jak ustawiano karabin maszynowy i przygotowywano go do strzału. Za nami, z tyłu stanęło dwóch sowieckich żołnierzy. W tej chwili pojawili się oficerowie NKWD lub z GPU i zaczęli nas wypytywać kto to strzelał z sali do żołnierzy na zewnątrz. Nikt się nie przyznał, dlatego zdecydowali się przeszukać nasze sale, czy przypadkiem ktoś nie ukrył broni. Po chwili żołnierze przyprowadzili mężczyznę – Ukraińca, który ukrywał się na strychu między starymi pakami. Chciał stamtąd sprowokować strzałami żołnierzy sowieckich do rozprawienia się z polskimi jeńcami, gdyż czuł do nas wielką nienawiść. Jak się potem okazało, nie był to wypadek odosobniony, bo wielu Polaków wtedy zginęło z rąk Ukraińców. Tego Ukraińca jednak rozstrzelano, a nam nakazano się rozejść, gdyż broń schowana w kominie na strychu należała do owego Ukraińca. Był to pierwszy łut szczęścia, dzięki któremu uniknęliśmy egzekucji z rąk sowieckich i zdołaliśmy przeżyć.
Okupacja niemiecka.
Po przybyciu na stronę lewą rzeki znaleźliśmy się w strefie okupacji niemieckiej. Żołnierze niemieccy kazali nam wysiadać i zakwaterowali nas w budynku pilnowanym przez uzbrojonych wartowników. Potraktowano nas jak jeńców wojennych, kazano nam zdjąć ubrania do dezynfekcji. Na drugi dzień sporządzono spisy dla celów ewidencji i padło oświadczenie, że wszyscy zdrowi zostaną wywiezieni do pracy przymusowej na rok lub dłużej do Niemiec. Udało się nam jednak przekupić starszego wartownika niemieckiego na bramie miejsca zatrzymania i wydostaliśmy się stamtąd. Wieczorem, jakimś pojazdem dojechaliśmy do najbliższej stacji kolejowej i stamtąd udaliśmy się pociągiem do Jasła, z którego rozpoczęliśmy naszą ucieczkę przed Niemcami we wrześniu 1939 roku. (…)
Mieczysław Eustachiewicz ps. „Czarny”, członek AK z placówki „Burza” w Bieczu