Wielu obdarzonych talentem literackim ludzi zaczyna się interesować dziejami własnych rodów. Wiek XXI wyraźnie rozpoczął się pod znakiem sag rodzinnych.

W 2002 r. ukazała się barwna opowieść Joanny Olczak-Ronikierowej o księgarsko-literackim rodzie Mortkowiczów („W ogrodzie pamięci”), w rok później „Saga rodu Słonimskich” pióra Janiny Kumanieckiej, 2004 r. przyniósł wielowątkową opowieść Krzysztofa Teodora Toeplitza o jego przodkach i rówieśnikach, miniony 2005 r. obdarzył nas dwoma dziełami, które można by nazwać także sagą, mianowicie „romansem ekonomicznym” Feliksa Jabłkowskiego, traktującym o kupieckiej dynastii braci Jabłkowskich, oraz przekorną opowieścią Wojciecha Giełżyńskiego o XX w., w którą na zasadzie tak ulubionego przez dawnych Sarmatów silva rerum wplótł barwne opowieści o sobie i ojcu, jak również im najbliższych.

Rynek księgarski zareagował na to szybko i celnie: w 2005 r. ukazały się bowiem aż dwa podręczniki dla pragnących zajmować się korzeniami własnej rodziny (Pawła Laskowicza „Księga genealogiczna twojej rodziny. Praktyczny poradnik” i Małgorzaty Nowczyk „Poszukiwanie przodków. Genealogia dla każdego”).

Szanujący się historyk stara się jak ognia unikać czterech słów: po raz pierwszy, po raz ostatni, nigdy i zawsze. Nie po raz pierwszy więc sagi rodzinne wkraczają na polski rynek czytelniczy. Wszak to nasi ojcowie i dziadowie zaczytywali się Buddenbrookami i Forsythami, w mniejszym może stopniu wielotomową opowieścią o perypetiach rodu Thibaultów, Rougon-Macqartów czy Palisserów. Ten właśnie gatunek literacki próbowała wprowadzić do nas Maria Dąbrowska, spodziewająca się właśnie za „Noce i dnie” Nagrody Nobla. O ile jednak opowieść o Niechcicach, w której na czoło wysuwają się dwie przedsiębiorcze niewiasty: Barbara i Agnieszka, zyskała znaczną popularność, to już „Przygody człowieka myślącego” pióra tejże samej autorki okazały się raczej niewypałem. Pozostały one dziełem nieukończonym, podobnie jak arcynudna saga o Klimie Samginie, pióra Maksyma Gorkiego.

Obok innych przyczyn w zapleczu obu klęsk leżał moim zdaniem niedorozwój kapitalizmu. Wprawdzie Stefan Kieniewicz zatytułował swego czasu recenzję z książki Janusza Thaatowicza o warszawskiej burżuazji „Polscy Forsythowie”, to jednak sam chyba nie wierzył zbytnio w pełną adekwatność tego porównania. Sceptycyzmowi dał wyraz w czasach socrealizmu Julian Krzyżanowski, zaczynający swój referat w urzędowym slangu: „Polska literatura burżuazyjna…”. Otworzył jednak zaraz nawias, aby dodać: „Pożal się Boże, co to była za burżuazja…”. No bo rzeczywiście: co to byli za Forsythowie, których wojna z Burami niewiele obchodziła, gdy tymczasem naszym Forsythom w robieniu majątku raz po raz przeszkadzały powstania narodowe i walki o niepodległość.

Emanuel Rostworowski, wieloletni redaktor Polskiego Słownika Biograficznego i wyśmienity znawca wszystkich innych tego typu kompendiów, bystro był zauważył, iż tylko w polskim słowniku spotykamy przy nazwisku określenia typu: syn powstańca, sybirak, zesłaniec. Samo robienie majątku uważano u nas za coś nagannego i zacny pan Rzecki, uwielbiający Stacha (Wokulskiego), był święcie przekonany, iż gromadzi on ruble z myślą o przyszłej insurekcji. Łatwo sobie wyobrazić, z jaką aprobatą stary subiekt czyta gdzieś w zaświatach o tym, jak bracia Jabłkowscy nie wahali się oddać swego domu handlowego na usługi ostatniej, miejmy nadzieję, warszawskiej insurekcji. Podobnie by przecież Rzecki postąpił z tak przez siebie ukochanym sklepem Wokulskiego przy Krakowskim Przedmieściu.

Kiedy u schyłku XIX w. polscy posłowie zapewniali w parlamencie niemieckim o swej lojalności wobec II Rzeszy, jeden z szermierzy Kulturkampfu zapytał ich podstępnie, czy mogą zaręczyć, że jeśli wybuchnie kolejne powstanie, to nie wezmą w nim udziału? Odpowiedzią było zakłopotane milczenie. Każda odpowiedź była bowiem niebezpieczna: akces do powstania równał się zdradzie stanu, odmowa udziału naraziłaby na utratę głosu wielu wyborców.

Moryc wystraszył cesarza

O wolność bili się nie tylko Giełżyńscy czy Jabłkowscy, ale i ojciec Krzysztofa Teodora Toeplitza. Z czasem „wysadzonych z siodła” zaczął kusić ruch socjalistyczny, stąd przy Bronisławie Jabłkowskim spotykamy określenie raczej rzadkie w słownikach zachodnioeuropejskich: „w młodości działacz socjalistyczny, handlowiec”. I chyba rację mają ci, którzy utrzymują, iż bez potomków polskiej szlachty i żydowskiej burżuazji nie powstałby u nas tak potężny ruch socjalistyczny. W życiowych tarapatach pomagały im rodzinne koneksje. Krzysztof Teodor Toeplitz pisze, że uwięziony przez władze polskie za komunizm Leon Toeplitz odsiedział tylko połowę czteroletniego wyroku. Taki był warunek jego stryja Józefa Toeplitza, pod którym udzielił on rządowi polskiemu tytoniowej pożyczki, która miała wspomóc reformy walutowe Grabskiego. Przypomina to jako żywo anegdotę o Rotszyldzie, który zerwał rozmowy z rządem Austro-Węgier po tym, kiedy go poproszono, aby jego mocno radykalizujący wnuk opuścił granice cesarstwa. Rotszyld miał wówczas oświadczyć, iż nie może zaufać rządowi, który obawia się jego małego, piegowatego Morycka…

Do omawianych powyżej pozycji wypada jeszcze dodać m.in. sagi rodzinne Zofii Kossak („Dziedzictwo”), Krystyny Grzybowskiej („Estreicherowie”), Zbigniewa Sroczyńskiego („Żeleńscy”). W zminiaturyzowanej formie kontynuuje te tradycje Magdalena Bajer w „Forum Akademickim” (Rady uczone).

U kolebki sag rodzinnych stały dwie dobre wróżki. Pierwsza z nich to bogactwo polskiego pamiętnikarstwa. Jakże często sięgają do niego Giełżyński, Grzybowska, Jabłkowscy, Toeplitz. Z posiadanego zasobu nie zdają sobie sprawy nawet tak zwani znawcy przedmiotu. Inaczej Towarzystwo Przyjaciół Pamiętnikarstwa nie wystąpiłoby przed laty z postulatem reedycji wszystkich pamiętników, jakie się u nas kiedykolwiek drukiem ukazały. Ich bardzo wstępny rejestr sporządził był w 1928 r. Edward Maliszewski („Bibliografia pamiętników polskich i Polski dotyczących”), już w cztery lata później Stanisław Wasylewski wydał (w „Ruchu Literackim”) uzupełnienia. Maliszewski wymienia ponad 5 tys. tytułów. Dziś można by tę liczbę śmiało podwoić. I niewiele zaszkodził rozwijającemu się pamiętnikarstwu apodyktyczny werdykt jednego z koryfeuszy polskiego marksizmu, Adama Schaffa, który w 1952 r. na łamach „Myśli Filozoficznej” (nr 3) ogłosił artykuł kwestionujący wartość źródłową pamiętników. Ich publikowanie uznał wręcz za szkodliwe, ponieważ przez swój subiektywizm wypaczają obraz obiektywnej rzeczywistości.

Co ciekawe, w sagach rodzinnych górę biorą wspomnienia ludzi związanych z ziemiaństwem, które wysadzone z siodła niekoniecznie musiało kupować sobie dorożki (jak bohater powieści Sygietyńskiego pod tym właśnie tytułem). Mogli zasiąść za kupieckim kantorem lub objąć, marnie zresztą płatne, posady w kolei warszawsko-wiedeńskiej, dość długo podległej polskiej administracji. Bardziej przedsiębiorczy odtwarzali swe gniazda na obczyźnie, utrzymując się z udziału w polowaniach urządzanych dla bogatych turystów (vide motyw safari, stale przejawiający się we wspomnieniach Eustachego Sapiehy). Tytuły dość długo zachowywały swoją atrakcyjność. Toeplitz wspomina o wywiadach, jakie ongiś był przeprowadził z księciem Januszem Radziwiłłem (pierwodruk w „Przeglądzie kulturalnym”). Ponieważ w pierwszym z nich zwracał się do interlokutora per książę pan, skarcony, w następnym opuścił ten tytuł. Dobrze pamiętam, iż po Warszawie krążył wówczas dowcip, iż trzeci rozpocznie KTT od protekcjonalnego zdania: „Słuchajcie no, Radziwiłł…”.

Gdyby szlachciura przeczytał „Lalkę”

Tenże KTT podczas dyskusji nad sagami dotyczącymi rodzin pochodzenia żydowskiego, jaka miała miejsce w ramach Tygodnia Kultury Żydowskiej, zwrócił słusznie uwagę, iż tylko tym ludziom stale wytykano ich pochodzenie. W stosunku do spolonizowanych przedstawicieli innych nacji obowiązywała zasada zawarta w zabawnym wierszyku Krystyna Ostrowskiego (1811–1889):

„Spolszczony Niemiec cześć powszechną budzi, Zniemczony Polak jest ostatnim z ludzi”.

Nikt nie wypominał Estreicherom lub Lindemu ich pochodzenia, gdy tymczasem frankistowskie koneksje matki Boya-Żeleńskiego były często wykorzystywane w prowadzonych przeciwko niemu kampaniach prasowych. I być może w tym leżała jedna z przyczyn faktu, iż tak wielu Słonimskich czy Toeplitzów znalazło się wśród sympatyków polskiej lewicy.

Spisywaniu tych uwag towarzyszyła smutna refleksja, iż sagi dotyczą właściwie przedstawicieli zawodów, które nigdy, od XVI w. poczynając, nie cieszyły się zbytnim szacunkiem w naszym społeczeństwie. Gdyby jakimś cudem szlachciura doby baroku dostał do przeczytania „Lalkę”, wzruszyłby tylko ramionami. Jakże jej autor mógł w ogóle sądzić, iż małżeństwo kupca, nawet bardzo bogatego, z arystokratką, choć mocno zubożałą, posiada jakikolwiek sens? Podobne mariaże były możliwe tylko w złotym wieku naszych dziejów. Jeszcze panna Izabela powiada Wokulskiemu: „Kupcem można być i można nie być, to zależy od pana”. I ponownie stały się nimi u schyłku XIX w., kiedy to arystokracja zaczęła żenić swoich synów z córkami zasymilowanych bankierów. Kiedy Leopold Kronenberg wydając córkę Marię za Karola Zamoyskiego powiedział niedbale: „Ja daję córce milion rubli na śniadanie, co pan dasz synowi na obiad”, ten zareplikował: „Po takim śniadaniu nikt nie będzie miał już apetytu na obiad”.

W sagach nie znajdujemy odpowiedzi na dość istotne pytanie, a mianowicie, jakie walory kultury polskiej powodowały asymilację z narodem, który pozostawał we władzy zaborców. A więc opowiedzenie się po stronie obywateli drugiej kategorii. Może więc rację mają ci, którzy utrzymują, iż XIX w. był drugim złotym wiekiem w dziejach naszej kultury?

Pomnikami obsypywano tylko wodzów przegranych powstań, natomiast szczędzono ich bohaterom pracy organicznej. Nie doczekał się go istny geniusz finansów, ks. Drucki-Lubecki, choć uratował na parę lat autonomię Królestwa Polskiego. Nie przeszedł przez ówczesną lustrację: na wieść o wybuchu powstania umknął do Petersburga, aby stamtąd słać do Warszawy apele o ugodę z carem. Podobnie postąpiłby zapewne i Stanisław Staszic, gdyby dożył do nocy listopadowej. Ponieważ jednak zmarł w 1826 r., więc doczekał się (wreszcie!) pomnika przed Politechniką Warszawską. Puste cokoły czekają nadal na Karola Marcinkowskiego i Hipolita Cegielskiego… A jednak omawiane sagi nie są to bynajmniej opowieści o nieudacznikach, tak często nam serwowane. Ich bohaterowie pozostawili bowiem w większości trwały ślad w polskiej kulturze i literaturze, polityce i handlu, bankowości i księgarstwie.

Towarzysz Piłsudski

Omawiane sagi rodzinne były dla mnie, jako dla historyka, swego rodzaju zaskoczeniem. Nie spodziewałem się bowiem, iż tak wiele archiwaliów rodzinnych, w postaci przede wszystkim listów i pamiętników, ocalało dzięki pietyzmowi ich posiadaczy. Są w nich ukazane postacie uczonych i dziennikarzy, bankierów i handlowców, księgarzy i polityków. Wszystkie łączy ścisły splot z aktualnymi dziejami Polski, jak również całej pozostałej Europy. Nie wszyscy jednak traktują sądy historyków z należną, zdawałoby się, ich autorytetom pokorą. Nie mam wszakże tego za złe Wojciechowi Giełżyńskiemu, który raz po raz wdaje się w cięte i miejscami bardzo słuszne polemiki. Wykazuje się przy tym dużą odwagą pisząc parokrotnie o rewolucji 1905 r., której setna rocznica została u nas, nie wiedzieć czemu, wstydliwie przemilczana. A przecież była to nie tylko rewolucja, ale i czwarte powstanie, o czym swego czasu przypomnieli S. Kalabiński i F. Tych. Co więcej, po każdym powstaniu zasięg polskości ulegał wyraźnemu zmniejszeniu, tymczasem właśnie dzięki rewolucji 1905 r. powstało Towarzystwo Naukowe Warszawskie oraz gimnazja z polskim językiem nauczania. Wiem, że zachowuję się nietaktownie, ale ośmielam się przypomnieć, że i Piłsudski był przez pewien czas socjalistą. W związku z czym zawiedziony na nim jako reformatorze społecznym Józef Łobodowski pisał pod koniec II Rzeczypospolitej:

„towarzyszu Piłsudski w przeddzień polskiej rewolucji krwią wasze imię wypisujemy na tarczach”.

Szkoda jednak, iż książce Giełżyńskiego poskąpiono starannej redakcji wewnętrznej. Inaczej „Nad poziomy” nie zostałyby przypisane Bełzie (w rzeczywistości powieść tę napisał Wołody-Skiba), a sztuka „Kościuszko pod Racławicami” Asnykowi (zamiast Anczycowi). Wbrew temu, co pisze Toeplitz, Leszno spalono nie za otwarcie bram wojskom szwedzkim, ale za bardzo aktywny udział jego mieszkańców w obronie miasta przed Polakami (notabene, w XVII w. nie było już w nim husytów). Jako wydawca „Listopada” H. Rzewuskiego oraz „Pamiątek” (nie: Pamiętników) tegoż autora mogę zapewnić, iż oba te utwory nie mają nic wspólnego z tezą, iż szlachcic winien trzymać się ziemi, a nie przenosić do miasta.

Niektóre sagi są bogato ilustrowane, przy czym oprawa graficzna wspomnień o domu braci Jabłkowskich przypomina dzisiejszy serial telewizyjny, który też jest przerywany reklamami, inne sagi w ogóle są pozbawione ilustracji. Wszystkie mają indeksy, ale każdego badacza może doprowadzić do szału zestaw nazwisk do „Prywatnej historii XX wieku”, w którym uwzględniono głównie te nazwiska, które są ważne dla autora. Opowieściom o Giełżyńskich i Jabłkowskich poskąpiono genealogii.

Jedyna z sag, wymienionych w tym przeglądzie, mianowicie Kumanieckiej o Słonimskich, nie wyszła spod pióra członka rodziny. Nakazuje to pewną ostrożność przy korzystaniu z tych tomów jako ze źródeł historycznych.

Janusz Tazbir
Źródło: 04.02.2006, POLITYKA 5/2006