dowcipy

Dowcipy polskiego chłopa

Był w jednej wsi chłop, bardzo wielki filut, co wszystkich przekabacił swoim rozumem, a był z niego zuch, co się nie uląkł nikogo. Umiał on każdemu co powiedzieć, potrafił z każdym się rozmówić, zażartować, ba! i niejednego, jak to mówią, wywieść w pole; wiedział też, jak się z kim obchodzić i jak kogo zagadnąć, a kiedy się na co uwziął, to wszystkiego dokazał, choćby tam nie wiem co było. Dowiedział się o nim pan ze wsi pogranicznej, co także uchodził za mądrego i co też, jak mówił, nie każdemu pozwolił sobie grać na nosie. Posłał więc po niego pan ów i kazał ma powiedzieć, że chciałby go rad widzieć i słyszeć jego mowę i dowcipy; obiecał mu sowitą nagrodę, jeżeli potrafi coś takiego powiedzieć, czemu będzie musiał zaprzeczyć prawdy. Na takie wezwanie stawił się chłop, do którego pan w te odezwał się słowa:

»Słuchaj-no! różne rzeczy powiadano mi o tobie, a szczególniej to, że umiesz doskonale kłamać ?«

Na co mu chłop:

»Jegomość! co? jabym miał kłamać? a niechże mię Pan Bóg zachowa od tego grzechu! ja zawsze tylko, jak mię nauczył mój ojciec, (Panie świeć nad duszą jego!) prawdą a Bogiem żyję i brzydzę się łgarzem.«

»Mój bracie! to są wykręty i chcesz mię pewnie oszołomonić; ale słuchaj! czy chcesz, czy nie chcesz, musisz mi co skłamać, to jest: co takiego powiedzieć, czemu ja nie będę mógł dać wiary i powiem, że kłamiesz. Jeżeli tego dokażesz, dostaniesz natychmiast odemnie sto talarów, a jak nie, to odbierzesz sto bizunów: wybieraj coć się podoba, masz wóz i przewóz, jeno bez długiego namysłu.«

Poczem zaraz wyliczył rzeczone sto talarów na stół, a chłop podrapawszy się za ucho, tak zaczął prawić:

»A nu! kiedy koniecznie mam co powiedzieć, toć i powiem, ale nie będę kłamał, jeno żywą powiem prawdę, tak jak Bóg w niebie, kochany jegomość. Stało się, kiedym jeszcze był młody i na dorobku, że poszedłem raz na święty Szczepan do kościoła, a jak pewnie jegomość wie, to dnia tego rzucają na księdza grochem, jęczmieniem, owsem i innem ziarnem, na pamiątkę ukamienowania św. Szczepana; ludzie zaś zbierają to ziarno i dają je gęsiom, kurom – i kaczkom, aby wiele jaj niosły, lub też mieszają je z innem ziarnem do siewu, aby się zboże dobrze obrodziło. Chciałem i ja też coś uzbierać z tego ziarna, ale cóż, każdy łupu! cupu! a mnie zaledwie dostało się jedno ziarnko jęczmienia. Schowałem je jednak i zaraz tego samego dnia jeszcze, skorom powrócił z kościoła, zasiałem w moim ogródku pod oknem. Jegomość nie u-wierzy, jak to ziarnko prędko wyrosło w potężny
jęczmień, tak wysoki, że nie można było dojrzeć końca, i to przez jednę noc!«

Pan na to: »To wszystko być może!«

»Ciekawy jednak byłem, jak też ów jęczmień wysoko sięga,« mówił chłop dalej, »cóż więc robię? oto włażę nań i — wdrapnąłem się aż na sam wierzch. Ale o rety! jakżem się zląkł, kiedym już był na czubku kłosa — bo widzi jegomość, ów jęczmień sięgał aż do samego nieba!«

Na co pan: »Być to wszystko może!«

»Ale nie uwierzy jegomość, com ja dalej zrobił? a to jak się niezepnę na sam czubuszek kłosa, jak nie hycnę w górę — i oto jednym susem byłem w niebie.«

»I to być mogło,« odpowiedział mu pan. A chłop ciągnął dalej, mówiąc:

»Kiedym już był w onem niebie, zacząłem się oglądać na wszystkie strony: bardzo mi się tam podobało, bo się wszystko jeno tak świeciło od złota, srebra i dyamentów, nawet podłoga i ściany. Bałem się bardzo i nie śmiałem kroku naprzód postawić, jenom się wciąż przypatrywał wszystkiemu z daleka; ale co to tam było! tego ani opowiedzieć nie umiem. Ośmieliłem się jednak i zacząłem iść naprzód; alem stąpał bardzo ostrożnie, bojąc się, aby czasem niebo nie zarwało się pod mojemi nogami. Lecz zaledwie parę uszedłem kroków — nie wiem, czy mnie posłyszano, czy co, dosyć, że natychmiast dał się słyszeć z daleka wielki wrzask — i wnet ujrzałem w odległości mnóstwo aniołów, którzy z ogromnemi kijami do mnie lecieli i przygrazali mi niemi. Nie wiem, co począć ze strachu, uciekam ku dziurze, ale z miejsca mi niesporo: jednak dobiegam do dziury, ale niestety! nie znajduję już mojego jęczmienia, jeno kupę plew obok dziury.
Nie uwierzy jegomość, co to człek w strachu potrafi. Kiedy oto wrzawa i hałas aniołów już, już, niedaleko mnie, pręciuchno ukręciłem z plew powróz dłuziachny, że aż ku ziemi dosięgał, przymocowałem go do krawędzi nieba i spuściłem na dół, a kiedy mię już aniołowie co jeno pochwycić mieli i już mi nad głową ich kije migały, ja uchwyciwszy się powroza — szust! na dół — i ta-kem się przecie wymknął dosyć szczęśliwie.

»To wszystko być może!« przerywa pan. A chłop dalej:

»Ale to jeszcze nie koniec mojego strachu i kłopotu! Oto widzi jegomość, w tej prędkości ukręciłem powróz za krótki, tak, iż brakowało jeszcze do ziemi przynajmniej jakie sto sążni; więc teraz wiszę i dyndam na onym powrozie, bo przecież spuścić się z takiej wysokości nie podobno: mógłby człek sobie karku nakręcić. Przemyśliwam tedy, jak tu sobie poradzić i wnet wpadłem na szczęśliwą myśl. Mówię sobie: przecież powróz ten, co jest u góry, już tam nie potrzebny, jeno na dole: a więc urywam od góry, a nadstawiam do dołu i spuszczam się tak coraz niżej; alić na ostatku zabrakło już i u góry powroza, tak, iż już nie bjło czem nadstawić i tyle tylko pozostało, iłem trzymał w obu garściach — a tu do ziemi jeszcze dobre dwadzieścia sążni. Nie było już teraz nad czem myśleć, anim też widział innego ratunku, by nie wisieć do dnia sądnego w powietrzu, jak tylko spuścić się na zmiłowanie Boże na ziemię. Ledwom to pomyślał, aliści puszczam powróz, letę na dół jak kula i w oka mgnieniu — klaps! w glinicę — i wpadłem na jakie dziesięć łokci głęboko. Znowu strach, znowu nie wiem jak sobie poradzić, by z tej gliny się wydobyć. Wyleźć — było nie podobno, a zostać — także nie było można, boby się człek był przecie udusił, gdyż zaraz za mną dziura się zawarła nad głową.«

»To wszystko być mogło!« przerwał mu pan, i już się cieszył w duchu, że da chłopu bizuny. Ale chłop tak dalej swą przygodę opowiadać zaczął:

»Jednak to Pan Bóg biednego chłopa nigdy nie opuści w potrzebie, ale mu dopomoże; tak też i mnie dopomógł, bo mi podał na myśl, żebym co tchu pobiegł do domu, przyniósł sobie rydel i motykę i odkopał się przecież. Tak też zrobiłem, jegomościnku; poszedłem prędko do domu, przyniosłem rydel i dzięki Bogu wykopałem się szczęśliwie z onej gliny!«

»Wszystko to być może,« żwawo mówił pan, »a więc kiedyś się tak wykopał, pewnieś poszedł sobie do domu i kwita?«

»0! nie, jegomościnku kochany! nie na tern jeszcze koniec mojej mitręgi. Ledwo com wylazł z onej gliny, aż tu deszcz rzęsisty zaczął padać, ba! lać, gdyby z cebra. Ugliniony, a oraz i zmokły, kurczę się i radbym się gdzie skryć, ale nie było gdzie, bo ani krzaczka, ani drzewka na całem polu nie widać było — a więc lezę sobie prosto ku wsi, którą z daleka widziałem. Kiedym już jest coraz bliżej, poznaję, że to wieś jegomościnego ojca. Spieszę się jak mogę; ale i deszcz coraz bardziej lać poczynał, i byłbym przemókł do suchej nitki, gdybym się nie był miał gdzie schronić. Ale oto patrzę, aż tam kole grochu łazi ktoś za świniami w kapeluszu z ogromnemi piórami, tak szerokiemi jak rzeszoto. Dalej ja więc do owego człowieka, i nic nie mówiąc, ni patrząc na niego, wcisnąłem mu się pod jego szeroki kapelusz i tak przecie schroniłem się od największej ulewy. Kiedy już padać przestało, podnoszę oczy do góry, by widzieć kto to był i podziękować za przytułek, oraz przeprosić, iżem go powalał gliną — aż tu widzę przed sobą — kogo? — poczciwe ojczysko jegomości!!«

Ledwie domówił chłop ostatnich słów, a tu chlast go pan w twarz i zakrzyknął:

»Łżesz huncfocie! bo mój ojciec nigdy świni nie pasł.«

Chłop zaś pokłoniwszy się panu, przystąpił do stołu, zgarnął swoje pieniądze i wyszedł sobie z Panem Bogiem; a pan dopiero się pomiarkował, że go chłop w pole wywiódł.